Na ten wyjazd czekałam z niecierpliwością. Miało być to 10 dni totalnego chill out’u połączonego z prawdziwym, wyzwaniowym karpiowaniem. Nie wszystko poszło jednak po mojej myśli…
Wyjazd na Nekielkę planowaliśmy już dawno. Miał on charakter typowo koleżeńskiego wypadu w doborowym towarzystwie zdrowo zakręconych na punkcie karpiowania wędkarzy. Większa ekipa to również wspaniała atmosfera, którą tworzyła zdrowa rywalizacja i chęć pomocy kolegom. Zasiadka miała miejsce na przełomie lipca i sierpnia. Jeśli komuś uda się sięgnąć pamięcią do tego czasu, to z pewnością wie, że był to dość kiepski okres, jeśli chodzi o warunki. My w tamtym czasie mieliśmy chyba wszystko - upał, deszcz, zmienną temperaturę. Krótko mówiąc - łatwo nie było.
Po dotarciu na miejsce, wszyscy rozbili się nad brzegiem i zaczęło się łowienie. Moi koledzy od razu zaczęli wyciągać pierwsze sztuki. Ja czekałem.
Pierwszy dzień minął u mnie bez ryby.
Później drugi.
I trzeci…
Zacząłem się mocno niepokoić. Chłopaki obok mieli dość regularne brania, a ja cały czas tylko nadzieję. Jadąc tutaj miałem w głowie tyle pięknych obrazków, tyle emocji i radości. Z każdym dniem jednak mina rzedła mi coraz bardziej. Zastanawiałem się, co robię źle. Czy coś zmienić? Czy może jednak czekać? A jeśli nic nie złowię?
Moja taktyką na ten wyjazd nie była zbyt skomplikowana, ale sprawdzona. Nęciłem naprawdę grubo słodko - rybnym mixem, składającym się z pelletu oraz pokruszonych kulek. Na haczyku miałem ziarno orzecha tygrysiego od Tandem Baits podbite sztuczną kukurydzą. Zestawy posłałem na głębokość 2 - 2,5 m.
Podjąłem decyzję, że zaczekam ze zmianą zestawu, wierząc, że w końcu coś się zmieni i do mnie również uśmiechnie się szczęście. I w końcu… Czwartego dnia mój sygnalizator wreszcie dał znać o braniu. Hol odbywał się z pontonu. Nie był to duży karp, ale mieliśmy na tym wyjeździe w zwyczaju wypływać po każdą rybę. Po krótkiej walce pierwszy, wyczekany okaz w końcu zmoczył moją matę. Wiedziałem, po prostu czułem to w kościach, że to dopiero początek. Zdecydowałem więc, że nic na razie nie będę zmieniał. Poczekam na dalszy rozwój sytuacji. Po krótkim czasie moją przynętą zainteresowała się kolejna ryba. Znów nie była za duża, ale bardzo mnie cieszyła. Już czułem się dużo lepiej, ale prawdziwa euforia miała dopiero nadejść.
Zaczął się piąty dzień naszego łowienia na Nekielce. Było dość spokojnie. Obudziłem się dosyć wcześnie, zjadłem śniadanie i wypiłem kawę. Koledzy zdawali relację z nocy. Coś tam się działo, ale niezbyt wiele. Nagle usłyszałem dźwięk - ciągły, donośny, mocny. To mój sygnalizator! Popędziłem do wędek. Na kołowrotku była już piękna rola. Szybko podniosłem kij do góry i już wiedziałem - będzie fajnie. Wraz z kolegą szybko wskoczyliśmy do pontonu. Starałem się jak najbardziej wszystkie ruchy wykonywać bardzo ostrożnie. “A jeśli to ryba tego wyjazdu? Nie mogę jej stracić” - myślałem w tamtym czasie. Adrenalina sięgała granic, ale musiałem się opanować. Zacząłem hol. Ku mojemu zdziwieniu był on bardzo spokojny i na swój sposób całkiem prosty. Po 15 minutach karp był już mój. Dopłynąłem z nim do brzegu i od razu popędziłem do wagi. Spojrzałem na wyświetlacz i … jest! Ryba 20+! Nareszcie. Byłem przeszczęśliwy. Czułem się już usatysfakcjonowany. Nastrój tego wyjazdu zmienił się dla mnie o 180 stopni. Wiedziałem, że obrana przeze mnie taktyka jest dobra, tylko karpie potrzebowały nico czasu, żeby się o tym przekonać.:)
Przez kolejne dni szczęście mnie nie opuściło. Udało mi się dołowić kolejnego karpia 20+ oraz kilka mniejszych. W sumie przez cały wyjazd złowił 9 ryb w przedziale wagowym od 8 do 20kg, z czego jestem bardzo dumny, bo naprawdę nie było łatwo. Zmienne warunki dawały o sobie znać. Raz karpie brały z głębszych partii łowiska, a raz z płytszej. Trzeba było zatem dostosowywać się do danej aury. Któregoś dnia zdecydowałem się zmienić nieco taktykę i posłać zestaw na 1m głębokości, ze względu na to, że wyszło słońce i zrobiło się bardzo ciepło. Miałem nosa, bo okazało się, że dorwałem z tego miejsca kolejną rybę. Następnego dnia musiałem wrócić już na głębszą wodę, bo pogoda znów zdecydowała się nam spłatać figla. I tak przez całą zasiadkę. Opłaciło się jednak pracować nad sukcesem, by z głową uniesioną do góry schodzić z łowiska.
To był bardzo wymagający wyjazd, ale też spędzony w fantastycznej, bratniej atmosferze. Można było liczyć na pomoc kolegów, a każdą złowioną rybę świętowaliśmy w całej ekipie. Cieszyłem się zarówno ze swoich “dwudziestek”, jak i z 25kg piękności kolegi. Było też wiele śmiechu, ciekawych historii i wymiany wędkarskich poglądów.
Świetne towarzystwo i masa ryb na macie - cóż więcej można chcieć.
Pozdrawiam
Marcin Janusz